Kiedy na Ukrainie morderców ogłaszają bohaterami narodowymi, a młodzi Ukraińcy nie znają historii, nam Polakom nie pozostaje nic innego jak w imieniu ofiar, wspominać banderowskie zbrodnie.

Wigilijna, Wołyńska opowieść.

W opowieściach Sierot Wołyńskich, zgodnie powtarzało się jedno stwierdzenie. Każdy Wieczór Wigilijny był najstraszniejszym dniem w ich sierocym życiu. Budził tęsknotę do zamordowanych rodzin. Dusiła ich ona nocami, nie pozwalała zasnąć, przed oczami przetaczały się sceny z tragicznego życia.

Wacław Brzozowski z Siedliska koło Huty Stepańskiej, opowiadał mi przed śmiercią, jak straszna stawała się myśl o nadchodzącej Wigilii. Kiedy był w wojsku w 1950 r. na przysięgę tylko do niego nikt nie przyjechał. Wszyscy żołnierze otrzymywali paczki od rodzin, a jemu nie miał, kto wysłać. Przynosili mu koledzy z litości przysmaki, dzielili się z nim, a jemu rozpacz ściskała gardło. Zamordowani rodzice, dwóch braci i szwagier w nocnych marach stali i przyglądali się, jak on ucieka. Czekali na niego, a on ciągle uciekał. Nie było dnia, ani godziny, żeby nie był myślami z nimi.

Z wszystkich opowieści Wigilijnych najbardziej wzruszającą była historia Barbary Wołoszyn z domu Dębowiecka. Opowiedziała o niej córka Maria po mężu Dąbrowska z Kluczborka ur. w 1927 r.

Aby ocalić od zapomnienia streszczę ją możliwie krótko:

Przy stole wigilijnym Barbara Wołoszyn zostawiała zawsze trzy puste krzesła, dla zamordowanych, męża i dwóch synów. Po Wieczerzy, wychodziła pod jakimś pretekstem, czyniła tak, co roku. Dzieci z wnukami przyjeżdżające do matki, zajęte gościną i rozmowami, były przekonane, że chodzi do stajni, jak nakazywał zwyczaj dać zwierzętom opłatek. Jednego razu długo nie wracała. Aż zaciekawione dzieci poszły, za mamą, ciekawe – „Co mama tyle czasu tam robi”.

Ich oczom ukazała się prawda. Leżała na klepisku w stodole i zachodząc się płaczem przytulała okrwawioną kurtkę zamordowanego w Derażnym, dziewiętnasto letniego syna Pawła. Dla niej wojna nigdy się nie skończyła. Jej łzy to tylko kropla w morzu łez, które wsiąkły w tamtą ziemię.

Rodzina Aleksandra Wołoszyna mieszkała w Kolonii Jaminiec, a w czasie Ludobójstwa banderowskiego na Polakach ukrywała się w pobliskim Derażnym.

Wkraczający Niemcy do Derażnego na Plebanii, którą Sowieci po wypędzeni księdza zamienili na posterunek NKWD, odnaleźli w piwnicy trupy więźniów. Ukraińcy z policji „szucmanszaft” mieli gotową katownię, do terroryzowania Żydów i Polaków. Po prowokacyjnym rozrzuceniu ulotek pod kościołem, został aresztowany ks. Michał Dąbrowski i rozstrzelany 17 kwietnia 1942 r. razem z kierownikiem szkoły z Michałówki Walentym Dyką i byłym Wójtem Hipolitem Dawidowiczem.

Miasteczko Derażne zostało zamienione w wielkie Getto dla tysięcy Żydów. Byli oni w beznadziejnym położeniu, zagłodzeni i pozbawieni woli życia szli na śmierć 22 sierpnia 1942 r. Ich lament słyszany w całej okolicy, dociera zapewne i do Boga. Ucichł w pobliskim lesie Biczalskim.

Po Żydach przyszedł czas zagład na Polaków. W grudniu 1942 r. zamordowany został Bodo, który w zamian za pole w Perełysiance pod tamtejszy kościół, otrzymał gospodarstwo w Jamińcu. Szedł nocą od sąsiada Kamińskiego do domu i nie doszedł.

Wieści o potwornym wymordowaniu Parośli dotarły szybko, nikt nie wiedział, co będzie dalej. Zabicie 22 lutego 1943 r. Ludomira Drohomireckiego, skończyło względny spokój. Ten dzień można uznać za początek ludobójstwa wokół Derażnego. Zaraz po Drohomireckim, zamordowali młynarza Brocika z Czudwy za Horyniem, jego żonę, córkę i matkę.

W pobliskiej Dąbrówce 3 marca, doszło do okrutnej zbrodni. Zamordowano tam rodzinę Faustyna Naumowicza oraz mieszkających u nich uciekinierów: Zabłockiego, nauczycielkę NN i jej córeczkę, razem 9 osób. Banderowcy darowali życie Naumowiczowej, leżącej staruszce, radośnie obwieszczając „I tak zdechnie”. Babcia opowiedziała jak przebiegał okrutny mord, podejrzewano, że w tym celu darowano jej życie.

Pogrzeb zgromadził tłum żałobników, Oni jeszcze nie wiedzieli, że jest to ostatni normalny pogrzeb, z umytymi zwłokami, trumnami, wieńcami i ceremoniałem. Wielu z uczestników niedługo po nim zostanie zamordowanych i nie będzie miało go wcale. Ukraińcy, jedni płakali i współczuli, inni śmiali się i złorzeczyli. Wielu dla lepszego widoku wspięło się jak małpy na drzewa, żeby wszystko dobrze zobaczyć i nic nie przeoczyć z widowiska. Spektakl dopiero się zaczynał.

W dzień pogrzebu z sąsiednich kolonii przybyło do Derażnego dużo uciekinierów, zamieszkali w domach po Żydach. Spali w mieście, a na dzień wracali do swoich gospodarstw. Trwało to krótko, bo przyszedł banderowski czas i na Derażne.

Wierni, schodzących się ze wsi na poranną Mszę 21 marca 1943 r., zastali zamknięty kościół. Opustoszałe po wymordowaniu Żydów miasto wyglądał ponuro. Jednocześnie dziwny ruch wokół niektórych domów, świadczył, że wydarzyło się tu coś złego. To ocaleni Polacy i Ukraińcy biegali po domach oglądać zamordowanych tej nocy. Ksiądz Józef Krok, który cudem ocalał schowany pod mostek w rowie, zarządził szybki pogrzeb. Porąbane w większości zwłoki, zwożono na cmentarz bez trumien, owinięte w prześcieradła i kapy. W pośpiechu zakopano około 70 zamordowanych. Przyglądający się z oddali Ukraińcy nie sprawiali wrażenia zmartwionych, mieli kolejne widowisko. Przyzwoici z nich, niepopierający mordów, musieli obawiać się o swoje życie, ze strachu zostali w domach.

Sąsiedni Jaminiec napadli 23 marca w południe. Barbara Wołoszynowa z dziećmi, która nocami siedziała kątem u aptekarza Ulmantowicza, wrócić wtedy na dzień do domu. Widząc banderowców, zdołała ukryć się z dziećmi w schowku pod podłogą. Mąż Aleksander noce spędzał w stodole u porządnego sąsiada Ukraińca Nikity Majorowa. W drodze do domu został schwytany na polach i związany drutem kolczatym, następnie przywieziony na swoje podwórze. Tam leżał, zabity wcześniej sąsiad Florian Sewruk. Jedni banderowcy mordowali, a inni rabowali w kolonii dobytek. Po obrabowaniu domu, Wołoszyna zabrali Floriana na zawsze i powieźli furmanką w kierunku lasu Biczalskiego. Syna Pawła wtedy uratował drugi z braci Andrij Majorow, kiedy uciekał na oślep złapał go i zamkną w swojej piwnicy. Wszystko obserwowała ukryta na strychu córka Anna.

Kto się wtedy w Jamińcu uratował uciekł do Pendyk, tam miejscowi zorganizowali w pośpiechu samoobronę. Sąsiada, Floriana Sewruka na drugi dzień synowie Wołoszyna zakopali w swoim ogródku. Zwłok ojca nie próbowali nawet szukać.

Pendyki banderowcy wymordowali 29 marca, najwięcej osób zginęło w schronie podziemnym. Banderowcy nie mogąc wejść do środka zapalili ognisko na wejściu, udusiło się tam z braku tlenu i dymu bardzo dużo ludzi. Łącznie z Pendyk i Pieniek Pendyckich naliczono ponad 180 ofiar.

Barbara Wołoszyn została z siedmioma dziećmi w śmiertelnej pułapce, nie mając możliwości uciec do Kostopola, Huty Stepańskiej lub Cumania, ukrywała się w Derażnym. Naokoło wymordowane były już wszystkie kolonie polskie, a Ukraińcy z Samoobronnich Kuszczowich Widdiłów, pilnowali dróg i mostów, żywym nie było szansy przejść.

Walcząca o życie dzieci matka, nie miała możliwości ukrywać się z wszystkimi jednocześnie. Szesnastoletniej córce Marii dała pod opiekę pięcioletniego syna Frania i ubłagała Ukrainkę zw. Hapka, żeby ich przechowała. Kobieta biedna, mieszkająca koło cmentarza nie odmawia, mówiła jedynie, że nie ma im co dać jeść. Wołoszynowa nie wiadomo skąd, ale przynosiła dzieciom jedzenie, sama potwornie głodowała. Ukrainka śmiertelnie bała się „rezunów”, jak tylko coś w mieście się działo, jak padały jakieś strzał, wypędza dzieci żeby kryły się na cmentarzu. Przychodziła i mówiła „Uciekajcie rezuny idą”. Przebywały tam większość bezsennych, strasznych nocy, aż do lipca 1943 r. Franek przeraźliwie bał się cmentarza i strzałów. Będąc po wojnie w wojsku na odgłos wystrzału zawsze pada i już się nie podnosi. Żaden żołnierz nie śmiał się z niego, rozumieli, co przeżył. Frontowi żołnierze otoczyli go opieką, pułkownik zabierał go do swojego domu, bawi się z jego dziećmi, tylko na noc wracał do jednostki. Kiedy ze strzelnicy nie dochodziły odgłosy wystrzałów.

W lipcu 1943 r. banderowcy wymordowali pozostałe w okolicy polskie rodziny, które nie zdołały się skryć. W sąsiednim Diuksynie prawie nikt z Polaków nie uszedł z życiem. Wtedy do Derażnego przybyli Niemcy z 202 batalionu policyjnego. Zabierali część chętnych, z przeznaczeniem do wywozu na roboty. Z braku miejsca na samochodach nie zabrali mimo błagalnych próśb, pozostałych. Nie mieli możliwości wyprowadzać kobiet i dzieci, sami byli zagrożeni atakiem.

Przez następnych kilka miesięcy Barbara z dziećmi balansoała na krawędzi życia i śmierci. Wtedy właśnie zabili jej syna Pawła. Matka nigdy dzieciom nie opowiedziała jak go zabili i kto go zakopał. Tak przeżywała jego śmierć, że każde zapytanie powodowało u niej potworny lament. Nie wiedziały nawet, że ukrywa przed nimi jego okrwawioną kurtkę.

Nagle do Derażnego przyszło ocalenie dla ocalałych Polaków. Jesienią miasto zajęli sowieccy partyzanci legendarnego dowódcy pułkownika Dymitrija Nikołajewicza Miedwiediewa. Wcześniej rozgromił on sztab banderowski w Hutwinie koło Stydynia Małego i rozpędził tamtejszych banderowców. Z wielką starannością i troską partyzanci opiekowali się dziećmi. Było to jego obsesją Miedwiediewa wynikającą z czasów dzieciństwa. Dzieci nie mogły się bać, miały być najedzone i mieć bezpieczny nocleg.

Po wkroczeniu Armii Czerwonej w styczniu 1944 r. banderowcy wyczekiwali, sami musieli się ukrywać. Nie było już tak strasznie, zaiskrzyła nadzieja na ocalenie. Wtedy Sowieci zabrali piętnastoletniego letniego syna Barbary, Mietka do Istribitielnych batalionów w celu przeszkolenia wojskowego. Na ćwiczenia chodził do Równego z kolegami Ukraińcami, jako jedyny Polak. Chodzili przez ukraińskie wsie. Wyruszali w poniedziałek, a wracali w sobotę. Tak chodził kilka razy. Aż jednej soboty nie wrócił i nikt z kolegów nie powiedział, co się z nim stało. Matka nie dopytywała się, aby banderowcy, ich ojcowie nie zabili pozostałych dzieci, tylko płakała. Całe jej życie było tylko płaczem i skargą do Boga.

Umarła w piękny, ciepły, majowy dzień 1979 r. Jej ciało w trumnie otuliła siedmiokrotnie przedziurawiona, okrwawiona kurtka syna Pawła.

(Historia ta jest małym fragmentem 1120 minutowego wywiadu.)

Janusz Horoszkiewicz, Kustosz Pamięci Narodowej

Za: www.isakowicz.pl

  1. Takie historie chwytają za serce. Niestety to są prawdziwe, bolesne i najczęściej nierozliczone zdarzenia.

Comments are closed.